„Niemy śmiech” Heidi Hassenmuller. Trudno mi jednoznacznie powiedzieć, co sądzę o tej książce. Mogłabym powiedzieć hakuna matata i strachy na lachy, i na tym całą rzecz skończyć.

Książka o braku miłości, ciepła, o strachu, lęku, prowadzących do rzadkiej i ciężkiej choroby.

W komentarzu do wydania polskiego, umieszczonym na końcu książki, zawarte jest takie oto zdanie: „(...) pomocy trzeba się domagać, wołać o nią, zanim nastąpi cisza”. Bardzo ładne zdanie, jednak co zrobić, gdy wokół panuje przerażająca obojętność. Rozmawia się w biegu, pośpiechu, ludzie nie starają się nawet ukryć, że problemy drugiego człowieka w ogóle ich nie interesują, wręcz nudzą. W sytuacji, gdy nawet specjaliści nie potrafią, nie chcą, nie mają czasu, lub po prostu boją się wziąć współodpowiedzialność, „pochylić” nad drugim człowiekiem, małym czy dużym - w danej sytuacji cierpiącym i bezbronnym.

Ta książka jest próbą nadania mini poradnikowi psychologicznemu szatki beletrystycznej. To razi w niektórych momentach. Zbyt dosłowne i dokładne „relacje” z sesji psychoterapeutycznych nudzą. Książka „przyciężkawa”, w niektórych miejscach sprawiająca wrażenie, jakby zabrakło autorce pomysłu; historia prosta, sztampowa, banalna.

Dziewczynka zaniedbywana emocjonalnie przez matkę popada w tzw. mutyzm, czyli chorobliwą niemożność normalnego komunikowania się. Jest to wynikiem traumy jakiej doznaje mała bohaterka we wczesnym dzieciństwie i którego konsekwencją są zakodowane w nadprzeciętnej, fotograficznej pamięci obrazy i słowa - straszne, głęboko i boleśnie raniące, spowodowane przez ojca, którego nie ma, i matkę, która – niestety – do pewnego momentu w życiu dziewczynki nie istnieje. Matka narcystyczna, ogołocona z elementarnych uczuć macierzyńskich, goniąca za własną karierą. Na szczęście pojawia się dobry dziadek, perfekcyjni w każdym calu specjaliści i na dodatek „zielona” miłość w życiu bohaterki. Wszystko powoduje, że dziewczynka w końcu przemawia i nawet pisze do steranej nowojorskim życiem matki pełen miłości i zrozumienia list – uwaga! – z czterolistną koniczynką na szczęście.

Wszystko to piękne, ale pewnie tam, skąd pochodzi autorka, bo u nas, czyli w Polsce, takie cuda – mam wrażenie – nie zdarzają się nagminnie. Co ja mówię – banał po prostu. Prócz samego problemu, którego nie wolno w żadnym razie bagatelizować. Problemu, który można czytać w dowolnych konfiguracjach. Samo jego dotknięcie jest z całą pewnością cenne. Cała reszta przeflancowana na nasz grunt, mało wiarygodna i przez to odrobinę drażniąca.

Wracając do czterolistnej koniczynki - mnie by wystarczyła tylko jedna rzecz do szczęścia

i przesadzenia na ojczysty grunt – boscy specjaliści: herosi, supermeni, o tak wielkim potencjale cierpliwości i wszechstronnego zaangażowania w problemy potrzebujących ludzi.

Dorośli też powinni nauczyć się prosić o pomoc, tylko – właśnie – kogo? Jest problem, czy nie ma problemu?

Z tym pytaniem pozostawiam, a książkę polecam zainteresowanym „mutyzmem” lub w ogóle wszelkiego rodzaju fobiami, ale jako poradnik bardziej, niż lekturę do poduszki.

 

 

Agata Kosiak
bibliotekarz nadzorujący DKK
przy Oddziale dla Dzieci MBP
w Nowej Soli

Fundusze Europejskie dla rozwoju Lubuskiego.
Projekt współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Lubuskiego Regionalnego Programu Operacyjnego na lata 2007-2013.