Eric-Emmanuel Schmitt, autor opowiadania „Dziecko Noego”, w przekładzie Barbary Grzegorzewskiej, nie jest mi znany, nie mogę porównać przeczytanej książki z innymi jego autorstwa. Jej tematyka jest mało oryginalna, poruszana ostatnio dość często. Cieszę się, że „Dziecko Noego” nie jest historyjką jedną z wielu; wspomniano wprawdzie raz o Instytucie Yad Vashem i o tytule „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”, ale zaangażowani w sprawę ludzie nie są „biało-czarni”, mniej mówią o miłości do drugiego człowieka, a więcej o szacunku, jakim go darzą, a najwięcej po prostu czynią.

 

Ojciec Pons, katolicki ksiądz, nie tylko nie nawraca małego Żyda Josepha na swoją wiarę, ale zawiera z nim dziwną umowę: Ty będziesz udawał, że jesteś chrześcijaninem, a ja będę udawał, że jestem Żydem. Ty będziesz się uczył historii Jezusa z Nowego Testamentu, a ja ci będę opowiadał Torę, Misznę i Talmud. Dlaczego mu to zaproponował? Czy z pobudek ekumenicznych, czy z potrzeby rozwijania tolerancji? Autor daje ciekawą odpowiedź – ojciec Pons był kolekcjonerem, kolekcjonował zagrożone upadkiem kultury. W obecnym zglobalizowanym świecie możemy mieć ochotę wyrzec się własnych korzeni, bo albo są głęboko osadzone na roli, albo miłość do muzułmanki przesłoni nam oczy. Coraz cieńsze nici łączą nas z narodem, ojczyzną, językiem ojczystym, a nawet z naszymi przodkami. Nie jest to według mnie zwrot we właściwym kierunku, bo najbardziej na utratę tożsamości narażone są nasze dzieci. Wygodniej jest żyć bez zobowiązań względem przeszłości, wygodniej, ale nie po ludzku. Dlatego ojciec Pons czyni wiele, aby jego podopieczny nie wyrzekł się swego pochodzenia, dopiero kiedy dorośnie, sam zdecyduje, musi jednak wiedzieć, z czego może wybrać.
Nie jest to książka wyłącznie o ocaleniu ludzkiego ciała, ale całego człowieka, z jego przeszłością i przyszłością. Joseph jest dzieckiem rezolutnym, ma wyrobione zdanie o ludziach ze swego środowiska, jest też podatny na wpływ autorytetów. Smutne jest to, że dzieci w czasie wojny musiały tak szybko dojrzewać, natomiast optymizmem napawa fakt, że nie wszystkie były opuszczone, że był ojciec Pons i aptekarka Marcelle. Pisarz utrwalił w swoim opowiadaniu tych dwoje, swego przyjaciela Rudiego, swoich rodziców i małżeństwo de Sully. Obdarzył ich piękną duszą, ale nie wszystkich wielką urodą. Odebrałam to jako przestrogę: nie oceniaj ludzi po ich wyglądzie, ani po szorstkim zachowaniu, pod tą maską często kryją się gorące serca.
Kolejne sceny są logicznie konstruowane, przyczyna wywołuje skutek, jest jednak jedno wydarzenie niezupełnie dla mnie zrozumiałe. Jest nim nieodpowiedzialne zachowanie Mademoiselle Marcelle. Swoim „bohaterskim” czynem zniweczyła wszystko, czego dokonała wcześniej. Po prostu nie można chyba zachowywać się cały czas normalnie w nienormalnych warunkach - nerwy puszczają. Oszczędził nam autor scen drastycznych, niemieckiej brutalności, tak dobrze znanej z polskiej literatury o czasach okupacji. I chwała mu za to.
Dobrze się czyta tę książeczkę, bogatą w dialogi, o wartkiej akcji, pisaną wprawdzie na początku infantylnym językiem dziecka, dojrzewającym jednak wraz z nim. Nie za wiele w niej optymizmu, bo to opowieść o życiu, a nie bajka z obowiązkowym morałem. Zakończenie jest mimo wszystko budujące, Joseph będzie kontynuował dzieło ojca Ponsa, zaczyna zakładać kolekcje. Wielka szkoda, że ciągle istnieje taka potrzeba.

 

Janina Rujna
DKK przy F. 1 WiMBP w Zielonej Górze

Fundusze Europejskie dla rozwoju Lubuskiego.
Projekt współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Lubuskiego Regionalnego Programu Operacyjnego na lata 2007-2013.